Skip to main content

(Wywiad z Markiem Troniną, dyrektorem Fundacji „Maraton Warszawski”)

  • TEAM UP! Europe – o co tu chodzi? 

MT: W skrócie – o to, żeby dać biegom ulicznym nowy impuls do zmiany. Uważam, że bez zmian nie mamy szans na rozwój. I nie mówię wyłącznie o rynku polskim. 

  • I na czym ta zmiana ma polegać? Bo rozumiem rywalizację drużynową, zasady punktacji, i tak dalej. Ale dlaczego to ma być impuls do zmiany? Dla kogo? 

MT: Dla wszystkich, którzy chcieliby coś zmienić, ale się boją. Bo tradycja, bo może się nie uda, bo coś tam. A my chcemy pokazać, że tylko ci, którzy nie boją się eksperymentować, mogą iść do przodu. Dlatego właśnie podjęliśmy decyzję o tym, żeby zrobić dwie rzeczy równocześnie – zacząć mocno promować zawodników europejskich oraz stworzyć format, który da maratonowi nowy wymiar. 

  • Jasne. Zacznijmy od tej drugiej kwestii. Format rywalizacji drużynowej to nic nowego. Taka sama rywalizacja odbywa się od jakiegoś czasu na maratonie w Pradze. 

MT: Tak, odbywa się. Ale czy oby na pewno taka sama? Nie do końca. Różnica polega między innymi na tym, że w TEAM UP! Europe drużyny są tworzone przez menedżerów zaproszonych do projektu. Więc tak naprawdę to jest rywalizacja między menedżerami – kto potrafi lepiej poruszać się po rynku i kto lepiej radzi sobie w rozmowach z zawodnikami. To będzie takie starcie stajni biegowych. W Pradze zaś – i nie mówię, że w Pradze jest gorzej, a jedynie że inaczej – drużyny powstają wskutek arbitralnego przypisania przez organizatora zaproszonych zawodników do konkretnej ekipy.  

  • Czyli to będą takie trochę ekipy jak w kolarstwie? 

MT: Z zachowaniem wszelkich proporcji – tak. 

  • No dobrze. A czemu zawodnicy z Europy? Przecież najlepsi na świecie i tak są Etiopczycy i Kenijczycy? 

MT: Najlepszych na świecie i tak nie oglądamy w Warszawie. To nie te budżety. Ale rzecz jasna nawet gdyby zostawić tych biegających po 2:02-2:04 to i tak zostałaby cała masa innych biegaczy z Afryki, lepszych niż 99% biegaczy z Europy. Zdajemy sobie z tego sprawę. Tyle tylko, że my sobie uświadomiliśmy, że powtarzanie dokładnie tego samego schematu co wszyscy inni na naszym poziomie nie zaprowadzi nas w inne miejsce niż jesteśmy. Że aby się wyróżnić musimy coś zmienić. Dlatego bardzo świadoma decyzja o skupieniu się na biegaczach z Europy. Bo to jest decyzja strategiczna. Jeśli nie zaczniemy – i nie mówię tylko o Maratonie Warszawskim, ale o innych organizatorach również – systemowo wspierać biegaczy ze Starego Kontynentu, to wkrótce świat maratonów ulicznych może to boleśnie odczuć. Czy polski biegacz będzie się utożsamiał z najszybszym nawet zawodnikiem z Afryki? Nie wiem. Ale z Polakiem, który liczy się na arenie europejskiej i który kończy bieg w czołówce europejskich imprez? To już prędzej. Taki sam mechanizm zadziała w przypadku każdego innego kraju i narodowości. Dlatego potrzebujemy zrobić coś wspólnie.

  • A nie boicie się, że w razie sukcesu format TEAM UP! Europe znajdzie naśladowców i Maraton Warszawski straci pozycję wydarzenia, które się wyróżnia? 

MT: Ależ ja bym bardzo chciał, żeby inne biegi zaczęły robić to co my! My naprawdę bardzo chętnie podzielimy się know-how z tym związanym. Jeśli takich biegów będzie więcej to będziemy świadkami błyskawicznego podnoszenia się poziomu sportowego wśród biegaczy w Europie. A przecież o to nam w tym projekcie chodzi. 

  • Czego w takim razie można spodziewać się po tegorocznym Maratonie Warszawskim w kontekście rywalizacji najlepszych? 

MT: Czegoś innego. Po pierwsze – wiele wskazuje na to, że bieg wygra Europejczyk (śmiech). Po drugie – że obserwować będziemy nie tylko rywalizację indywidualną, ale też śledzić będziemy co się dzieje w klasyfikacji drużynowej. I obiecuję, że postaramy się pokazać ją jak najczytelniej. 

  • Raczej nie padną chyba rekordy trasy? 

MT: To mało prawdopodobne. W tym roku naszym celem było i jest uruchomienie projektu i udowodnienie, że można zrobić coś inaczej. A wyniki zwycięzców? Przyznam szczerze, że dla mnie jednym z najbardziej emocjonujących maratonów w Warszawie był maraton covidowy, ten w roku 2020, kiedy na 5-kilometrowej pętli ścigało się długo sześciu Polaków. To były emocje, jakich niemal nigdy nie doświadczyliśmy. A kto dziś pamięta, że zwycięzca wygrał w czasie 2:25 – najsłabszym od blisko dwudziestu lat? Nikt. Bo nikt się tymi sekundami ani minutami nie pasjonował, pasjonująca była walka ramię w ramię. Jestem przekonany, że teraz też tak będzie.